Przebudzenie. Leżysz na drodze. Szary piasek, który równie dobrze może być żwirem uwiera Cię w odsłonięte kawałki ciała. Odgniata się na rękach, kolanach dokładnie tak, jak gdy byłeś dzieckiem, chrzęści Ci w zębach.
Dezorientacja. Wstajesz powoli, sprawdzając jednocześnie stan swoich kończyn. Wszystko wydaje się być na miejscu. Otrzepujesz się z kurzu i żwiru. Całe ubranie zamieniło barwę na szarobury. Pasuje do otoczenia. Jakoś ciemno na niebie i dookoła Ciebie.
Najpierw delikatnie a potem z coraz większym natężeniem dociera do Ciebie tupot. Ciężko powiedzieć czy to tętent kopyt, czy odgłos stóp. Robi się coraz głośniej. Przed Tobą na drodze pojawia się gęsty tuman kurzu. Zaczynasz kasłać. Udziela Ci się jakiś niepokój, który ta sytuacja emituje. Stoisz jak wmurowany i nie masz siły ani możliwości się ruszyć. Chmura zatrzymuje się tuż przed Tobą. W środku tego kłębowiska kurzu znajduje się grupa niskich, kolorowo ubranych postaci. Oto przed Tobą Twoja przebierająca nogami grupa zobowiązań, tematów do ogarnięcia, spotkań. Wszystkie ubrane w kolorowe czapeczki machają chorągiewkami i krzyczą jednocześnie:
– Wybierz mnie! – krzyczy ta w różowej czapeczce.
– Ja, to ja jestem najważniejsza, czemu się tak ociągasz? – dołącza się kolejna z naszywką jednorożca na czerwonym kapelusiku.
– Ja już tak długo czekam przez całe 5 minut, to niedopuszczalne, szybko! – oznajmia naburmuszona kolejna kwestia stojąca po Twojej lewej. Założone ręce, nadęte oblicze i pomarańczowa czapeczka w gwiazdki. Wszystkie cudownie jaskrawe i równie cudownie natarczywe.
Chaos. Harmider. Zamęt. Głośno. Ta kolorowa, rozwydrzona grupa stoi na tle szarego nieba. Kontrastują z otoczeniem intensywnością swoich barw oraz zgiełkiem, który generują. Chcą Ciebie i tylko Ciebie. Twojego czasu, decyzyjności, uwagi. Teraz, już, natychmiast!
Zasłaniasz oczy. Na uszy zakładasz słuchawki, które były przypięte do Twojego paska. Skąd się tam wzięły nie wiadomo, ale przestajesz się już w ogóle dziwić. Czujesz ogromna potrzebę, żeby zdystansować się od tego wrzeszczącego tłumu „oczekiwaczy”. Nie wytrzymasz ani minuty dłużej. Próba z oddaleniem się nie zda egzaminu. Otoczyły Cię ciasno, wyciągając te swoje rączki są niemalże do Ciebie przyklejone.
Wyłączasz wzrok i słuch. Zostaje zapach i bodźce odebrane przez ciało. Wciągasz mocno powietrze do płuc. Wypełniają się po brzegi. Powietrze jest czyste i rześkie. Sprawia Ci prawdziwą przyjemność, ten oddech. Zadziwiającą przyjemność. Jak szklanka orzeźwiającej wody gazowanej z cytryną w letni dzień. Uwalniasz wydech. Płuca pracują bez zarzutu. Ciało dostało porcję życiodajnego tlenu. Ponawiasz procedurę a przyjemność jest równie głęboka jak przy pierwszym oddechu. Zerwał się wiatr. Muska delikatnie Twoje dłonie, które już zdążyły ochłonąć po spotkaniu z ostrym żwirem. Niesie ze sobą zapach skoszonej trawy i pieczonego chleba.
Zapach staje się coraz bardziej intensywny. Przyjemny, przywodzi na myśl bezpieczeństwo, ciepło oraz pyszne śniadanie. Grubą pajdę chleba, równie grubo posmarowaną masłem. Najcudowniejszy posiłek świata. Chleb mający chrupiącą skórkę, której kawałki odrywało się z namaszczeniem, aby każdy z nich powolutku chrupać między zębami. To były takie chlebowe diamenty.
Nie chcesz wracać do tego zgiełku. Myśl o powrocie jest jak uderzenie piorunem. Jak prysznic zimnej wody. Odpychasz ją od siebie. Nie ma znaczenia, że stoisz w nieznanym miejscu otoczony przez grupę szalonych, kolorowych postaci. Łapiesz ten moment każdym kawałkiem swojego ciała. Skóra delikatnie muskana wiatrem poddaje się tej pieszczocie. Ty czujesz, że ją masz. Czujesz, że masz płuca. Docierają do Ciebie powoli komunikaty z każdego centymetra mieszkania, w którym jesteś. Stopy twardo stoją na ziemi. Skóra chroni przed wtargnięciem. Wszystkie mechanizmy działają sprawnie i bezszelestnie. No może poza sercem. Ono regularnie wyznacza rytm swoimi uderzeniami.
Moment trwa nieskończoną ilość cudownych oddechów aż następuje bolesne wybudzenie. Ciągną Cię, popychają i dotykają jednocześnie. Znikł spokój. Skóra wzburzona bolesnym dotykiem wzmaga alarm. Ciśnienie się podnosi. Ciało przygotowuje wszystkie siły, aby odeprzeć atak.
Otwierasz oczy. Znowu leżysz na ziemi. Znowu pokryty kurzem. One stoją dookoła Ciebie wpatrzone ze złością. Zamilkły. To złowroga cisza, która wręcz namacalnie pęcznieje. Teraz już Cię nie dotykają. Odsunęły się na odległość kilkudziesięciu centymetrów i zjednoczyły się w swoim poczuciu odrzucenia. Są wściekłe. Słychać świst ich zsynchronizowanych oddechów…