Wymarzona niedziela. Święty Graal mojego dzieciństwa. Jeden z uświęconych i nieosiągalnych momentów. Nieosiągalny tak bardzo, że w sumie nikt nie wie czy jeszcze istnieje. Wszyscy jednak tak samo wartościowym go postrzegają.
Dla mnie to był taki dzień, w którym przede wszystkim wszyscy są razem w pewnego rodzaju połączeniu, wspólnocie. Mało wiedziałam o tym, że tak to można nazwać. Widziałam natomiast te wszystkie rodziny, które wspólnie w tym dniu „robiły coś razem”. Szli do restauracji, spacer, kina czy co tam im jeszcze przyszło na myśl.
Szli tak tymi pęczkami a ja zastanawiałam się jak to jest być w takim pęczku. Czuć się jak łodyżka w bukiecie, rzodkiewka w grupie rzodkiewek. Taka sama i inna zarazem. Nie znałam tego uczucia. Ten mój pęczek był taki kanciasty i jakby się sam siebie ledwie trzymał. Na zakrętach gubił śrubki jak silnik bez przeglądu. Ani to pęczek, ani naoliwiona maszyna. Twór o nieokreślonym kształcie. Ja chciałam, aby ktoś przyszedł i w jakiś cudowny sposób poskładał to do kupy. Nie chciałam się czuć odpowiedzialna za ten brak kształtu. Nie chciałam tylu rzeczy, które i tak do mnie przyszły. Dziś poczułam, że to była jedna z większych tęsknot. To tęsknienie do pęczka ludzkiego. Takie ludzkie, dziecięce zazdroszczenie. Chciałam, aby trzymano mnie za rękę w tym niedzielnym bąbelku czasu. Żeby świeciło słońce i było kolorowo. Było jedzone, uśmiechane i takie bezpiecznie uporządkowane. Bez fajerwerków właśnie. Normalnie. Do bólu zwyczajne. Nie za bardzo znałam to zwyczajnie a to była druga wielka tęsknota mojego dzieciństwa.
Wracając jednak do tego wymarzonego bąbelka niedzielnego praktykuje to teraz. Praktykuję dla mojego dziecka. Praktykuję z poziomu dorosłego człowieka z uwagą na małą, zgłodniałą dziewczynkę, która nadal we mnie mieszka.
Dziś spacer z psem w słońcu. Rytualne rzucanie zabawką aż pies sam nie wie, gdzie się kończy a gdzie zaczyna [bez obaw sam się doprowadza swoją nachalnością do tego punktu]. Śniadanie takie na grubo. Tosty wypasione. Czas dla siebie. Czytanie książek. Przysypianie. Obiad w ulubionej knajpce, gdzie już jesteśmy witani uśmiechami. Takie miejsce, gdzie ulubione danie zawsze smakuje tak samo. Wraca się tam z radością, że o to tu jest moja kolejna kotwica. Wiem, że nie błądzę, ponieważ to moja kolejna, ważna pinezka na mapie. Pełne brzuszki. Znowu spacer. W kierunku cukierni. Nie byle jakiej. Krążyliśmy dotąd aż znaleźliśmy taką, która poczęstowała nas naprawdę cudownymi wypiekami. Wiśniowa krucha babeczka. Keks, najlepsze ciasto świata.
Nie ma nic lepszego na świecie. Niż to poczucie, że jesteś w pęczku. Pęczek w bąbelku i wiesz dokładnie, gdzie są Twoje pinezki. Zmieniło się. Nie gonię już w tej tęsknocie za tym poczuciem braku. Widzę, że całkiem świadomie i spokojnie buduję nowe rozwiązania. Nie wiem czy to kwestia osmozy, obserwacji, uporu. Dla mnie to w sumie kolejne takie potwierdzenie, że brak nie oznacza, iż nie możesz wejść w coś nowego i zacząć to adaptować w sobie. Może wszyscy mamy te zasoby. Każdy z nas ma zestaw tych samych potrzeb [to akurat nie jest odkrycie] a może w związku z tym mamy też odpowiednie narzędzia, aby je realizować? Pytanie jak na razie dla mnie otwarte. Na dziś istotne, że takich dni jak dzisiejszy jest coraz więcej w moim życiu. Każdy z nich jest jak obrazek powieszony na ścianie moich wspomnień. Kolorowy obrazek…