Gdzieś w Grecji. Środek upalnego, lipcowego dnia. Gorąco tak, że dotyk słońca jest jak pocałunek lasera. Po wyjściu z autobusu trzeba w tym nieruchomym, lepkim powietrzu iść pod górę. Iść tam, gdzie znajduje się białe miasteczko, przyklejone do wzgórza, którego kurczowo się trzyma.
Ludzie idą jeden za drugim. Obok przejeżdżają kolumnady samochodów. Słychać rozmowy w wielu językach. Mieszają się ze sobą słowa tak, że ciężko jest chwilami ustalić skąd pochodzą ich rodziny.
Na końcu drogi znajduje się plac, na którego środku rozpościera swoje konary imponujące drzewo. Pojazdy wjeżdżające na górę rozglądają się niecierpliwie w poszukiwaniu miejsca parkingowego. Kolejno z niesmakiem okrążają drzewo i zjeżdżają z warkotem w dół. Te, które się ociągają pospieszane są wściekłymi warknięciami klaksonów pozostałych stojących w korku. Wszystkie po kolei kręcą się dookoła drzewa, którego pień oblepiony jest ludzką ciżbą. Turyści cisną się na betonowych murkach ustawionych dookoła bezcennego źródła cienia. Głośno rozmawiają lub też mętnie patrzą jedynie przed siebie. Wszyscy wycieńczeni temperaturą czekają na autobus, który pozwoli im zjechać na dół, aby mogli wsiąść do któregoś z czekających na nich autokaru. Autokaru, który ich najpierw zassie a potem z sykiem wypluje pod którymś z niezliczonych okolicznych hoteli.
Od placyku odchodzą dwie wąskie drogi. Arterie wciśnięte pomiędzy krzywe, białe domki. Domostwa z niezliczonymi oknami. Smukłe i w tej smukłości dziecięco niepoważne. Jakby się same z siebie śmiały i radośnie podskakiwały jedną ręką trzymając się urwiska.
Ulica wijąca się w głąb skupiska domków wypełniona jest ludzkim wężem. Składającym się z niezliczonych kończyn i głów. Przesuwa się on metodycznie od witryny do witryny i szeleści różnymi zgłoskami oraz akcentami.
Gwar, zapachy, niezliczone kolory. Wszystko to wtłoczone w żyły miasteczka płynie wartką rzeką ludzkich komórek. Docieram do miejsca, w którym tłum się rozchodzi i przystaje. Robi się wolna przestrzeń. Strumień po przerwie wznawia ruch blisko ścian jednego domostwa. Na środku ulicy stoją osiołki. Po prawej w budynku znajdują się podcienia. Wewnątrz nich stoją przywiązane kolejne dwie pary osłów.
Zwierzęta są objuczone. Mimo, że stoją obok zatłoczonej, zakrytej płachtami ulicy w ogóle nie czuć typowo zwierzęcego odoru. Stąd zaskoczenie tłumu, który gwałtownie wyhamowuje jak tylko dostrzega stojące na środku uliczki zwierzęta. Nie czuć ich. Są jak fatamorgana na pustyni. Mężczyźni będący opiekunami zwierząt zaczynają okrzyki nawołujące i zapraszające do jazdy na ośle. Niektórzy przystają. Ulegają i zaraz potem odjeżdżają na ośle, aby zniknąć w labiryncie uliczek.
W pewnym momencie pojawiają się osły, które niosą w siodłach troje dzieci. Różowa dziewczynka, mniej różowa dziewczynka i chłopiec. Dzieci są zachwycone. Uśmiechnięte w taki cudownie pełen sposób. Uśmiech, który obejmuje całe ciało.
Opiekun zwierząt pomaga wyjąć dzieci z siodeł. Rodzice rozmawiają z nim. Różowa dziewczynka podchodzi do swojego osiołka i zaczyna go głaskać po pysku. Opiekun trzyma go delikatnie za uzdę. Zwierzę patrzy na dziewczynkę i subtelnie muska ją wargami. Scena czułości jest absolutnie niezwykła. Osioł poddaje się pieszczocie i wyraźnie czerpie z tego dotyku ogromną przyjemność. Dziecko i zwierzę patrzą sobie w oczy. Dziewczynka jest krucha i filigranowa. Kontrast między brązowym, masywnym zwierzęciem a jej delikatną posturą jest niezwykle ostry.
Scena przykuwa uwagę. Dziecko nie może oderwać się od zwierzęcia a ono nie wykonuje żadnego ruchu jakby również chciało, aby ta chwila trwała. Doskonały w swojej ogromnej czułości moment, który uchwycony zostaje na zawsze również w mojej głowie.